Popularne artykuły

Nienawiść do biegania – pokonana w Anglii
Blogi Treningowe

Nienawiść do biegania – pokonana w Anglii 

Zaproszenie na rodzinną uroczystość spowodowało, że odwiedziłem Anglię.

Nie liczyłem, że uda mi się w takich okolicznościach gdziekolwiek potrenować. Pomimo to, próbowałem znaleźć w okolicy pobytu jakiś gym z Brazylijskim Jiu Jitsu, MMA lub boxa CrossFit. Niestety. Nie wyszło. Odpuściłem. Myślałem sobie: ech, poleniuchować może też warto… Pierwszy dzień pobytu na "wakacjach" przeminął. Drugi dzień - cóż, jak każdy mój poranek, rozpoczął się przed godziną szóstą (polskiego czasu oczywiście). Towarzystwo pogrążone w słodkich snach… i co tu robić ze sobą? Połaziłem sobie z kąta w kąt. Zjadłem śniadanie w samotności. Otoczony domową ciszą, wypiłem dwie kawy, żeby załagodzić smak wczorajszego (angielskiego) piwa. Zatęskniłem za polskim, schłodzonym, złotawym z małą pianką… I to ta tęsknota za moim, za naszym… za wszystkim co polskie spowodowała, że podjąłem decyzję o zwiedzeniu okolicy. Tak tylko, dla porównania. Tyle tylko, że nie interesował mnie jakiś tam spacerek.

Decyzja: samodzielna przebieżka.

I siup! I masz tu: lewostronny uliczny ruch… i pobiegłem przed siebie. Starałem się zapamiętywać istotne punkty, bo jakoś trzeba wrócić.  Bo przecież jestem w tym 66 – tysięcznej, wielokulturowej metropolii Keighley, pierwszy raz. Każdy odcinek trasy, którą przemierzyłem, wyglądał tak samo. Może bałagan w różnych zakątkach był inny. Ale widoki; architektura i tereny takie, jak w książkach o XIX/XX – wiecznej Anglii. Szkoda, że trochę zniszczone te przepiękne budowle. Ale „biegających” nigdzie nie spotkałem. Dlaczego o tym wspominam? Bo „u nas”, gdzie się nie ruszę – biegają/biegamy, bo ja też. I to jest super, że wiek nie ma znaczenia. Rezydenci mówią, że nad rzeczką biegają tubylcy – nad rzeczkę nie trafiłem…

W parku, gdzie też biegałem, usłyszałem "siemanko" od faceta obsługującego kosiarkę. To było miłe. Napisy na mojej koszulce zrobiły swoje – jestem z Polski. Chwilę po południu spędziłem w popularnej na całym świecie sieciówce z wielkim M w logo. Tu, przez witrynę, widziałem pierwszą trójkę biegaczy w wieku około 50 +. Europejczycy zdecydowanie, ze wskazaniem na Anglików. No dobra! Może za mało podróżuję i mało wiem. Wolę jednak swoje okolice. "M" nie odwiedzam na co dzień - urlop miałem hehe.

Kolejny dzień nastał. Pobiegłem znowu. Tym razem trudniej było mi się zebrać w kroki. Jednak przebiegłem 12km samiuteńki. Toż tooo wyczyn przy moim podejściu do biegania. Mimo dokumentowania trasy, zrobiłem życiówkę na dyszkę. Dyszka poniżej 57minut. Królewski czas. Doczekałem się. Dotarłem do jakiegoś kanału, gdzie spotkałem biegaczy. Kilku witających się ze mną Anglików (przecież to widać – zawsze uprzejmi…) i spor ilość rowerzystów. Kolorowo ubrani i uśmiechnięci, mili… jak na Anglików przystało. A jeden z nich tak mnie przestraszył tym swoim "surprise" w miejsce rowerowego dzwonka … i ten jego angielski uśmiech od ucha do ucha. Cóż to za niespodzianka w angielskim wydaniu.

Myślę sobie tak: bieganie mnie pokochało, bo ja nadal biegania nie lubię. Ale zwiedzanie i bieganie czemu nie?

Ostatni dzień w Wielkiej Brytanii przywitał mnie angielską pogodą i wspomnieniem pięknego snu. Jak było pięknie… Adam Górny (z Gdańska) nominuje mnie na niebieski pas Brazylijskiego Jiu Jitsu. Boski sen. Chciałoby się kontynuować... no i nic! Skoro jestem tu, gdzie jestem, i do tego nie mogę spać, to jeszcze przebiegnę może z 5km. Po tej „nominacji”, życie wydało się piękniejsze. Przede mną kolejna perspektywa: spróbuję... pobiec do najwyżej położonej dzielnicy Keighley. Wszak na Olimpie rezydują bogowie… Nie było to jednak łatwe. Zwyciężyłem w tej walce sam ze sobą. Powroty są zawsze szybsze i łatwiejsze jakoś tak, tak sobie myślałem. A tu, nie ma końca. Wybrałem dłuższą trasę okalającą miasto. Jednak okolice z pasącymi się na łąkach owcami i bydłem na skraju miejskiej cywilizacji były przepiękne. Ale tabliczka witająca przyjezdnych w Kieghley też była „przepiękna”... Tak mnie poniosło, że nawet aplikacja straciła zasięg, i zatrzymała się na 4km. Po „wszystkim” sprawdziłem. Przerobiłem ponad 12km. Co razem dało 16km. Prawie półmaraton.

Jeszcze niedawno przymuszałem się do biegania. Siła taka? Może wystarczy obrać cel. Może wystarczy zsynchronizować się z otoczeniem i poczuć siłę natury, włączyć potrzebę zwiedzania, odkrywania tajemnic ludzkiej bytności na Wyspach? Tak oto moja przygoda z angielskim pokonywaniem niechęci do biegania zakończyła się niemalże maratonem. (łącząc trzy dni) Może nie jestem takim „wielkim” biegaczem za jakiego się uważam, ale sporo pobiegałem. A to co zobaczyłem, doświadczyłem i przeżyłem – jest moje. Teraz wracam do swoich dyscyplin, a może coś pobiegam jeszcze. 🙂

Bądźcie zdrowi. Pozdrawiam Andrzej.

Więcej zdjęć z UK na mojej stronie Trenować z Najlepszymi na Facebooku

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Wymagane pola są zaznaczone *